Historia Kingi, Mamy z Opola była inspiracją do napisania przez nas projektu do Budżetu Obywatelskiego.
Rodzina Kingi przeżyła bardzo ciężkie chwile, którymi dzieli się z nami, ku naszej przestrodze....
"DLACZEGO WARTO ZROBIĆ BADANIE USG JAMY
BRZUSZNEJ DZIECKU?
Zapewne zdecydowana większość ludzi nie widzi
takiej potrzeby jeżeli dziecku „nic” nie dolega, nie widziałam takiej potrzeby
i ja…Wszystko zmieniło się w styczniu tego roku, kiedy to choroba mojej dwuletniej
córki Łucji przybrała dramatyczny przebieg.
Zaczęło się niewinnie- infekcja w moczu.
Pediatra przepisał antybiotyk i odesłał nas do domu. Łucja gorączkowała, ale
tego dnia dosłownie leciała przez ręce, doszły do tego wymioty. Wróciliśmy się
zatem do przychodni i dostaliśmy skierowanie do szpitala na dożylne leczenie.
Zostaliśmy przyjęci na oddział pediatrii w
WCMie , tam po podaniu dożylnego antybiotyku zabrano nas na usg jamy brzusznej.
Na badanie szłam zupełnie spokojna. Przecież mojemu dziecku „nic” nie jest,
bakterie w moczu, dostanie antybiotyk szybko wyjdzie do domu.
Zaczęło się badanie, żołądek, wątroba itd..
wszystko dobrze, prawa nerka dobrze, lewa nerka i nagle badanie się zaczęło
przedłużać, lekarz oglądał i oglądał tę nerkę, bez słowa. Czułam, że coś jest
nie tak.. W końcu lekarz przerwał milczenie- na lewej nerce jest guz. Szok…
Lekarz
tłumaczył, że to może być torbiel, że nic groźnego, ale trzeba poszerzyć
diagnostykę. Wyszliśmy w szoku, nie wiedząc co myśleć. Lekarz na oddziale obejrzał
opis usg, powiedział to samo. Wróciliśmy na salę, o terminie tomografu mieliśmy
się dowiedzieć następnego dnia (24.01.2015). Martwiliśmy się okropnie, ale
nadal przez myśl nie przeszło nam, to co może nas czekać…
O 1.30
w nocy przyszła do mnie lekarka, mówiła, że Łucja ma na lewej nerce zmianę, ale
za wcześnie jest mówić o tym, co to dokładnie jest, że może to być torbiel, a
może guz. W końcu powiedziała, że w poniedziałek (27.01) przewiozą nas na
onkologię dziecięcą do Wrocławia. Sparaliżowało mnie. Zapytałam, czy to rak.
Lekarka owijając w bawełnę w końcu stwierdziła, że tak, może to być nowotwór ,
ale nie musi, a jeśli nawet to może niezłośliwy. Zrobiło mi się ciemno przed
oczami spłynęłam z krzesła. Przepłakałam całą noc. Mimo tego nie wierzyłam, że
to może być nowotwór, przecież mojej Łucji nic nie było, to nie może być
nowotwór, przecież ona jest zdrowym, radosnym dzieckiem.
W poniedziałek 27.01.2015 podróż karetką do
Kliniki Hematologii i Onkologii Dziecięcej na ul. Bujwida we Wrocławiu. Dopiero
przekraczając próg kliniki zrozumiałam w jak poważnej sytuacji jestem. Kiedy
zobaczyłam te wszystkie dzieci...blade… bez włosków… w maseczkach..
Pierwsze badanie lekarskie pozbawiło mnie
złudzeń, że zmiana na nerce to nic groźnego. Wprost od lekarki usłyszałam, że
zmiany na nerce u takich dzieci to najczęściej nowotwór złośliwy- guz Wilmsa.
Potem oddział. Oczekiwanie na tomograf,
ciągłe kłucie, kolejne usg, na którym słyszę, że najprawdopodobniej Wilms,
dobowa zbiórka moczu, rtg klatki piersiowej w poszukiwaniu przerzutów… Nasza
lekarka prowadząca powiedziała, że możemy się spodziewać dwóch rodzajów guz
Wilmsa lub neuroblastoma. Wszystko zależało od miejsca skąd guz wychodzi, jeśli
z nerki to Wilms, jeśli z nadnercza to neuroblastoma. Dowiedzieliśmy się, że
guz Wilmsa się „dość dobrze leczy”. O neuroblastomie lekarka nie chciała się
rozgadywać, ponieważ wszyscy podejrzewali guza Wilmsa.
02.02.2015 odbył się tomograf. Czekaliśmy 4
bardzo długie dni na opis tomografu. Wreszcie przyszła lekarka i poprosiła mnie
do swojego gabinetu, żeby omówić wynik tomografu. Poszłam tam na drżących
nogach...
Z
tomografu w skrócie dowiedzieliśmy się: „W
badaniu TK nie jest możliwe jednoznaczne określenie miejsca wyjścia guza,
jednak bardziej prawdopodobny wydaje się guz typu neuroblastoma (mimo braku
zwapnień), jednocześnie nie można wykluczyć łagodnego, torbielowatego
charakteru zmiany. Konieczna jest dalsza szczegółowa diagnostyka”.
Słysząc o łagodnym charakterze zmiany
pomyślałam, że wynik nie jest dla nas taki zły, o to samo zapytałam panią
doktor. W odpowiedzi usłyszałam, że ona biorąc pod uwagę wszystkie wyniki badań,
podejrzewa jednak neuroblastomę, mimo braku zwapnień w guzie, które zwykle przy
neuroblastowe występują i mimo tego, że markery nowotworowe jeśli chodzi o
neuroblastom wyszły na granicy normy. Kiedy zapytałam co to dla nas oznacza,
usłyszałam, że neuroblastoma to bardzo ciężka, dająca dużo przerzutów i oporna
na leczenie choroba. „Nie będę pani oszukiwać, na to dzieci
umierają…”
Mój świat zawalił się po raz wtóry... Płakałam, to mało powiedziane…
Zapadła
decyzja, że jedziemy do innego szpitala na operację, na chirurgie dziecięcą do
wspaniałego profesora, który jest specem od takich spraw.
16.02.2015 przewieziono nas na chirurgię
dziecięcą. 17.02.2015 miała odbyć się operacja.
Odbyliśmy
długą rozmowę z profesorem, dowiedzieliśmy się, że właściwie profesor sam nie
jest w stanie określić co zrobi podczas operacji, czy usunie guza, czy usunie
nadnercze, czy całą nerkę, czy tylko pobierze biopsję. Wszystko było zależne od tego co profesor zastanie w
środku maleńkiego brzuszka naszej córeczki. Profesor poinformował nas ponadto,
że w trakcie operacji zostanie również wykonana trepanobiopsja szpiku w celu
sprawdzenia, czy szpik nie został już zaatakowany przez komórki nowotworowe,
oraz założenie wkłucia centralnego typu „Broviac”.
Nawet
nie jestem w stanie opisać tego co przeżywałam ja i mój mąż, patrzyliśmy na
Łucję beztrosko biegającą po oddziale z myślą, że nazajutrz nasza walka o jej
życie się rozpocznie, myśleliśmy o chemiach, radioterapiach, o tym jak zniesie
operację…
Nadszedł dzień operacji, profesor powiedział,
że chce tę zmianę obejrzeć jeszcze raz na USG żeby wiedzieć mniej więcej czego
spodziewać się podczas operacji. I znowu nastąpiło coś czego kompletnie się nie
spodziewałam. Lekarze długo oglądali zmianę, po czym profesor powiedział do
mnie „Proszę pani ja w tej chwili nie wiem co to jest, tam jest ‘jakiś’ płyn,
to nie wygląda mi ani na guz Wilmsa ani na neuroblastome”. Oddawałam
Łucję na operację zupełnie nie wiedząc, jak to wszystko się potoczy… oddawanie
jej na blok operacyjny, ten moment- coś strasznego. Łucja tuli się do mnie
dochodzimy do ogromnych drzwi z napisem „BLOK OPERACYJNY”, pielęgniarka chce
wziąć ją na ręce, ona płacze wtula się we mnie…
W
takiej sytuacji człowiek nie wie co robić… Chciałam ją tulić, nie oddawać,
jednocześnie wiedziałam, że muszę...Płakałam razem z nią. Drzwi się zamknęły,
słyszałam jej płacz i wołanie, wtulałam się w męża i wyłam wniebogłosy. Po 4 godzinach
i 20 minutach profesor wyszedł z bloku i powiedział, że ma dla nas dobrą
informację. Czego jak czego, ale tego kompletnie się nie spodziewaliśmy.
Powiedział, że na nadnerczu jest krwiak i nie wygląda źle, ale mamy się
przedwcześnie nie cieszyć, bo nie wiadomo co jest pod nim, musimy poczekać na
wyniki biopsji. została wykonana również
terpanobiopsja szpiku oraz założone wkłucie centralne. Pojawił się cień
nadziei. A w takich chwilach człowiek nawet cienia nadziei chwyta się jak tonący
brzytwy.
Po 5
dniach był wynik badania szpiku- szpik czysty. Po 1,5 tygodnia był wynik
badania histopatologicznego. Szłam tam jak po wyrok, jak na skazanie. Okazało
się, że nowotworu nie ma, tylko i aż krwiak nadnercza. Radość nie do opisania,
lepiej niż wygrać w totolotka, nasza Łucja wygrała życie. A przecież nie
musiała, przecież to wszystko mogło być inaczej. Po miesiącu Łucja miała zabieg
usunięcia wkłucia centralnego. Obecne jeździmy co 3 miesiące na kontrolę-
obserwujemy czy krwiak się wchłania. W lipcu miał wymiary 1cmx2cm więc jest
cudownie.
Na onkologii dowiedziałam się, że bardzo
rzadko zmiany w jamie brzusznej znajduje się przez usg.
Zmiana mojej Łucji miała 8cmx5.5 cm więc jak
dla mnie była ogromna, jednak lekarka powiedziała mi, że dzieci trafiają
najczęściej z jeszcze większymi zmianami, ponieważ lekarze pediatrzy nie
kierują na usg i guzy są odkrywane dopiero podczas badania palpacyjnego lub
dopiero gdy już jest widoczne wybrzuszenie na brzuszku i rodzice je zauważają
po czym udają się do lekarza. A gdyby tak raz do roku pediatrzy profilaktycznie
kierowali na badanie usg jamy brzusznej, mogło by być inaczej... Lub chociaż
poinformowali, że warto takie badanie wykonać prywatnie.
Myślę, że żaden rodzic by nie odmówił. Ale o
tym nikt nie mówi. Dlatego z uporem maniaka powtarzam i będę powtarzać: BADAJCIE SWOJE DZIECI, RÓBCIE USG JAMY
BRZUSZNEJ PRZYNAJMNIEJ RAZ NA DWA LATA, nigdy nie wiadomo co spotka nasze
dzieci, nie możemy myśleć, że to nas nie dotyczy. Ja też tak myślałam. Jak
grubo się myliłam przekonaliście się o tym czytając naszą historię. Moja Łucja
miała przeogromne szczęście w tym całym nieszczęściu, obecnie jest wesołą i zbuntowaną
2,5 latką."
Kinga
Gołda